Wczoraj wieczorem poszedłem na spotkanie z CZŁOWIEKIEM ORKIESTRĄ! Tak - właśnie tym....!
Okazało się bowiem, ze bohater niedawnych wydarzeń jest muzykiem jazzowym i nazywa się Jeff Silvertrust. Rzeczywiście przyjechał ze Stanów i jeździ po Europie koncertując w rożnych miastach z miejscowymi jazzmanami. Tak więc, w piwnicy Rycerzy Maltańskich, ktora nie ma najmniejszego startu do krakowskich piwnicznych knajpek, wystąpił kwintet jazzowy w składzie: perkusja, bas, saksofon, keyboard i fantastyczna trąbka Jeffa Silvertrusta. Gra on na wszystkim, ale specjalizuje się właśnie w grze na trąbce. Równie fantastyczny byl keyboardzista, w pewnych momentach nie zauważałem jego palców pomykających po klawiaturze w zawrotnym tempie. A więc wyobraźcie sobie podziemia, malutka scena, pod ktorą stłoczyło się około 50 osób. Wszystko w lekko przyćmionym świetle i charakterystycznej atmosferze browaru i tytoniu, bez którego jazz w piwnicy nie może zagrać ...
Jeff pociągnął pierwszy kawałek i tłum mimowolnie zafalował w dźwiekach muzyki. Było fantastycznie, grali klasyczny jazz bez żadnych unowocześnień i fantastycznie improwizowali. Każdy z muzyków był na swój sposób oryginalny. Jeff - starte dżinsy i wyświechtany sweterek, na głowie szopa lekko szpakowatych juz włosow i klasyczny wąsik jak u jednego z braci Marx - pełen luzik. Keyboardzista - wielki chłop, ale jego idolem musiał być kiedyś Stevie Wonder lub Ray Charles, bo wykonywał podobne ruchy siedząc za klawiatura. Perkusistę można smiało posądzić o homoseksualizm - nikt nie trzyma tak pałeczek jak on... Basista - najsłabszy z zespołu, na głowie śmieszna mycka, chyba jest jakimś buddystą, bo wielokrotnie kłaniał się publiczności w specyficzny sposób. No i saksofonista - łysy Kodżak z rogowymi okularami, który nałogowo pali skręty wlasnej roboty mocno się z tym afiszując, ale muzycznie bez zarzutu. Całość wypadła klasycznie. Grali 1,5 godziny - przerwa na piwo - i znowu 1,5 godziny. Publiczność nie szczędziła braw i okrzyków kiedy kończyły się popisy instrumentalne każdego z muzyków. Ja nawet cieszyłem się, że nie znalazłem innego amatora jazzu w moim otoczeniu, bo mogłem w spokoju podziwiać kunszt Człowieka Orkiestry i jego zespołu.
Nie obeszło się bez bisów, ale widać bylo już zmęczenie na twarzach jazzmanów i o godz. 0:00 zeszli ze sceny wiwatowani na stojąco przez wytrwałą publiczność. Miłym akcentem było na końcu zagranie przez nich "Happy Birthday" dla jednego gościa z obsługi knajpki, ponieważ usłyszeli śpiew z drugiej sali - całkowity spontan.
Wróciłem do domu z poczuciem całkowitego oczyszczenia - katharsis, oraz godnie wydanych 7-miu DM na bilet. Życzę Jeffowi żeby już nie spotykały go podobne zdarzenia jak na rynku w Aachen i żeby zawitał też do Polski i Krakowa, bo tam się znają na sztuce i rozumieją jazz.
To byłoby tyle w temacie EPILOG....
Pozdrawiam
T.