LISTY Z WIATRAKLANDII

DrEaKmOrE : Biblioteka : Listy z Wiatraklandii

Wstęp

Listy z Wiatraklandii to 3 listy napisane do znajomych w Polsce podczas mojego pobytu w Królestwie Holandii w marcu 1997 r. Umieszczam je tutaj, bo zawarte w nich informacje mogą się być przydatne podczas zwiedzania tego kraju. Jednak nie polecam traktowania zawartości niniejszej strony jako jedynego źródła informacji, tym bardziej, że minęło już sporo czasu - a z czasem wszystko się zmienia.

Korzystając z okazji zapraszam do obejrzenia innych moich produkcji tradycyjnym góralskim zawołaniem "chodź na stronę!"

 
[ List 1. | List 2. | List 3. ]

List 1.
10 marca 1997

 Tutaj już pogoda wiosenna, podgrzało się, przestało duć i zrobiło się całkiem przyjemnie. Korzystając z okazji spędziłem cały weekend na zwiedzaniu. W sobotę pojechałem do Hagi, gdzie ustanowiłem rekord życiowy w dyscyplinie "Liczba muzeów zwiedzonych jednego dnia". Rekord wynosi 9 i chyba nieprędko go pobiję. bawię się wideofonem Fajne tu maja muzea. Na przykład w muzeum średniowiecznego więziennictwa zamykają zwiedzających w celi i gaszą światło. Na szczęście łapówka dla strażnika jest wliczona w cenę biletu. Z ta cena biletu to inna bajka. Otóż ustanowienie wyżej wymienionego rekordu byłoby bardzo trudne, gdyby nie pewien trik. Trik polega na kupieniu za 17 i pół guldena biletu do wszystkich (prawie) muzeów w Holandii ważnego przez 1 rok. Kasa wydana na ten trik zwróciła mi się w ciągu pierwszego weekendu. W ramach rekordu zwiedziłem kilka muzeów "obrazkowych", czyli z wiszącymi na ścianach obrazami (m.in. Mauritshuis). O niektórych z tych obrazów uczyliśmy się na lekcjach plastyki, na przykład o malowidełku niejakiego Rembrandta "Lekcja anatomii doktora Tulpa", przedstawiającym rozkrajanego trupa w otoczeniu czarno odzianych facetów, wyglądających na techników cmentarnych (czyli grabarzy). W rzeczywistości ci faceci to tylko ubrani wedle ówczesnej mody lekarze. Ciekawe jaki wpływ na zdrowie pacjenta miało podobieństwo lekarza do grabarza? Jeszcze jedna zagadka Ridersaal w Hadze historii. Byłem też w muzeum poczty, gdzie bawiłem się wideofonem. Fajna zabawka, mam nadzieję, że jej bardzo nie popsułem. W tymże muzeum mają bogatą kolekcję znaczków pocztowych, m.in. polskich. Muszę przyznać, że moja własna kolekcja znaczków jest odrobinę skromniejsza. Tam obejrzałem sobie jeden z 4 zachowanych na świecie egzemplarzy słynnego błękitnego Mauritiusa. Zapragnąłem zakupić go do swoich zbiorów, ale dyrektor muzeum nawet nie chciał ze mną gadać. Pewnie nie rozumiał po polsku. Na wszelki wypadek obraziłem się na niego i poszedłem dalej.

Trafiłem do Panoramy Mesdaga, gdzie obejrzałem malowidełko w stylu naszej Panoramy Racławickiej, czyli bardzo duże, rozwieszone na planie okręgu i oglądane od środka, przedstawiające widok Scheveningen (czyli tutejszego Sopotu) w połowie XIX wieku. Robi wrażenie. Przestrzeń miedzy samym obrazem a galeryjką dla widzów jest wypełniona piaskiem, kępkami trawy, itp., przez co trudno wyczuć gdzie naprawdę zaczyna się płótno. Mocna rzecz. Chociaż, jako patriota, muszę przyznać, że Panorama Racławicka jest większa. I oczywiście namalowana lepszą farbą.

 W drodze powrotnej do Rotterdamu zatrzymałem się na godzinę w Delft, malowniczym, sympatycznym miasteczku pełnym zabytków, kanałów i mostów. Delft Tak mi spodobało, że pojechałem tam na drugi dzień, aby zwiedzić je dokładniej. Tego dnia ograniczyłem się do 5 muzeów -- w końcu była niedziela. Najpierw podreptałem do Muzeum Techniki, gdzie obejrzałem bogata kolekcje maszyn parowych, niektóre z nich wciąż na chodzie. Świetna rzecz taka maszyna parowa. Wygląda solidnie i masywnie, błyszczą miedziane rurki, para buch, koła w ruch i tak dalej. Nie to, co jakiś tam silnik spalinowy. W tymże muzeum maja małą galerię hologramów. Jest tam w zasadzie ciemno, tylko same hologramy oświetlone są pojedynczymi lampami. W tych warunkach złudzenie trójwymiarowości jest pełne. Potem podreptałem do Muzeum Wojska. No, to jest muzeum! 3 piętra pełne broni, amunicji, mundurów, map pól bitewnych, itp., od czasów prehistorycznych (kamień łupany, czyli do łupania wroga w czachę), po współczesne transportery opancerzone wojsk ONZ (ciekaw jestem, czemu cały rok jeżdżą w kamuflażu zimowym -- chyba chcą oszczędzić na farbie). Ekspozycja świetnie zorganizowana, dokładnie opisana po holendersku, tu i ówdzie telewizory z fragmentami słynnych filmów wojennych. Słowem -- numer 1 na mojej prywatnej liście holenderskich przebojów muzealnych. Aż żal było wychodzić. Ale czekały na mnie pozostałe muzea: holenderskiej dynastii królewskiej, indonezyjskie muzeum etnograficzne (fajne sztylety i inne gadżety) i muzeum porcelany (nic nie stłukłem). Co do porcelany, Rzeźby z piasku w Madurodam to Delft słynie ze swoich wazonów i kafli, pomalowanych na charakterystyczny niebieski kolor. Wszędzie tu tego pełno, ale większość porcelany w sklepach to podróbka, a oryginalne, ręcznie malowane dzindzibołki są horrendalnie drogie. Zauważyłem, ze słowo 'horrendalnie' nabiera swoistego znaczenia w Horrandii, o cholera: w Holandii. Ale mniejsza z tym. Rozprawiwszy się z muzeami, dreptałem sobie niespiesznie po mieście, od zabytku do zabytku. Dużo tam gotyku i niewiele baroku, wiec horrendalnie mi się podobało. Ale trza było wracać do Rotterdamu żółto - niebieskim pociągiem.

 Tak tu siedzę i piszę i tak sobie myślę, ze przecież nic jeszcze nie wspomiałem o poprzednim weekendzie (1-2 marca). Tak w ogóle, to niniejszy e-mail jest już najdłuższy z tych, jakie napisałem. Znowu pobiłem rekord! Trza będzie przestać, bo wejdzie mi to w nawyk. Ale, wracając do tematu, poprzedni weekend poświęciłem oczywiście zwiedzaniu. W sobotę zwiedzałem Rotterdam (6 muzeów), a w niedziele Hagę i Scheveningen (3 muzea). W sumie 23 muzea w 10 dni. Niezły wynik, co nie? Pogoda w tamten weekend nie była rewelacyjna, mocno wiało ale na szczęście nie banglało. Żeby zanadto się nie rozwodzić, napiszę krótko: rotterdamskie Muzeum Morskie - mnóstwo fajnych modeli statków i makiet portów. Buffel - świetnie zachowany pancernik z XIX w. z czadowym wystrojem wnętrza - rewelacyjne kajuty oficerskie i odlotowe klopy. Muzeum piechoty morskiej - nic szczególnego, ale fajne mundury. Skansen starych statków - fajne pływadełka, wszystkie w trakcie konserwacji, zapach farby wabi narkomanów na głodzie z całej okolicy. Instytut Scheveningen - holenderski SopotArchitektury - makiety nowoczesnych budynków, czysty kubizm. Muzeum Boymans van Becośtam - świetna wystawa obrazów o tematyce morskiej z XVII w, interesująca kolekcja sztuki użytkowej (m.in. żelazka) i kilka słynnych obrazów starych mistrzów (m.in. "Wieża Babel" Boscha). Oprócz muzeów odwiedziłem tubylczy targ - niskie ceny, fajne towary, aż szkoda, ze nie przyjechałem tu na zakupy. Na pociechę kupiłem se kiść bananów ("a małpie damy banana" - nie pamiętam skąd mi się wziął ten cytat).

Na drugi dzień (2 marca) pojechałem do Hagi. To tutejsza stolica, tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie jest tam Parlament w całkiem zgrabnym zespole budynków nad sporym stawem, cala kupa ministerstw i od groma ambasad. W całej Holandii można zostać przejechanym przez rower, tramwaj, samochód lub pociąg, tutaj trzeba dodatkowo uważać na czarne limuzyny. Ridersaal w Madurodam Przeszedłem się nieco po mieście, po czym pojechałem tramwajem do Scheveningen, które jest nadmorską dzielnicą Hagi. Nad morzem potężnie wiało, toteż ograniczyłem się spaceru po molo i do zanurzenia palca w zimnej, morskiej wodzie. Potem odwiedziłem muzeum fauny morskiej, niewielkie, ale interesujące, pełne zgrabnych muszli, rybich szkieletów, koralowców, akwariów z żywymi rybami i krabami. Była też specjalna wystawa poświęcona syrenom. Podobała mi się tym bardziej, ze nic tam nie było o warszawskiej syrence. Ale miała tez poważną wadę: żadnej wzmianki o samochodzie Syrena. Cóż, nic nie jest doskonałe na tym najlepszym ze światów, ze tak sobie westchnę filozoficznie. Potem pojechałem (tramwajem) do Madurodam. Jest to tak zwane "miniaturowe miasto" - kolekcja różnych budowli z całej Holandii w skali 1:25. Są kościoły, zamki, pałace, kamienice, wiatraki, kanały, linie kolejowe z pociągami, stacje, porty ze statkami, jest lotnisko z samolotami (jest tam tez latadełko naszego LOT-u), mosty, wieże, biurowce, wiejskie chaty, osiedla mieszkaniowe. Wszystko to oczywiście pod gołym niebem, rusza się, świeci, gra i brzęczy. Po prostu rewelacja! Wypstrykałem chyba pół filmu. A w pobliskim budynku kolejna rewelacja: rzeźby z wody i piasku. Wyglądają lepiej niż marmurowe, są tylko nieco mniej trwale. Na zakończenie pobytu w Hadze poszedłem do Museonu. To muzeum popularnonaukowe, nabite ludziskami jak polska masarnia za pierwszej komuny. Była świetna wystawa o złudzeniach optycznych i każdy mógł poddać się tym złudzeniom. Nie wszystkie widziałem, bo nie cierpię stania w kolejce, ale te, które widziałem były całkiem, całkiem. Była tez wystawa na temat Mali. Bardzo tam kolorowo, ale Afryka jakoś mnie nie pociąga. A na piętrze stała ekspozycja, różnorodna tematycznie, ze tak powiem, ale bardzo interesująca. A potem wróciłem do Rotterdamu żółto-niebieskim pociągiem.


[Z powrotem na początek]

List 2.
17 marca 1997

Pogoda się popsuła i często tu bangla. Jest ponuro i mglisto, jak w 22 odcinku "Stawki większej niż życie", kiedy to baronowa von Schlochen wybrała się na przechadzkę pod parasolem i nie uszło jej na sucho. Ale nie o tym chciałem pisać, lecz o moich perypetiach podczas ostatniego weekendu, które można by zgrabnie zatytułować:

 

4 MIASTA W 2 DNI, RAZEM 6

Zaczęło się w sobotę rano. Był to jeden z tych poranków, kiedy po umyciu zębów wsadzasz zakrętkę od pasty na szczoteczkę zamiast na tubkę, kręcisz w lewo i zastanawiasz się powoli, co tu jest grane. Potem człapiesz do kuchni, żeby nalać wody do czajnika, a kiedy już się naleje, wyciągasz wtyczkę z gniazdka -- zamiast zakręcić kurek. Ale obfite śniadanko przebudziło mnie na dobre, wiec już bez przeszkód mogłem stawić czoła wiatrakom. Nie było żadnego w pobliżu, wiec podreptałem na stację i pojechałem pociągiem do Utrechtu. Pociąg był bezpośredni, wiec zrobiłem sobie przesiadkę, żeby nie było zbyt łatwo.

Przesiadka, zgodnie z planem, wypadła mi w miasteczku Gouda. Ta nazwa kojarzy mi się, nie wiem czemu, z serem. Miasteczko okazało się Jeden z witraży w kościele św. Jana w Goudzie niebrzydkie, z fajnym trójkątnym rynkiem -- myślałem, ze tylko w Dobczycach jest taki -- oraz z nieszpetnym i całkiem zgrabnym gotyckim ratuszem wpośrodku tego rynku. Dzień był targowy, toteż musiałem się przeciskać przez tłum sprzedających i kupujących, wśród hałasu i różnych dziwnych woni. Fajny targ, ale przy stadionie X-lecia to Kansas. Nieopodal rynku jest kościół św. Jana, podobno najdłuższy w Holandii - 125 m. 20 minut zajęło mi obejście go dookoła. Dwa razy go obchodziłem, bo nie mogłem uwierzyć, ze taki długi. W końcu znalazłem wejście i wszedłem do środka żeby obejrzeć witraże, szczytowe osiągniecie holenderskiego witrażownictwa. Rzeczywiście, niezłe. zrobiłem kilka zdjęć, które raczej nie będą szczytowym osiągnięciem polskiego fotografnictwa. Cóż, nie każdy rodzi się Jankiem Muzykantem.

 Zobaczywszy co było do zobaczenia pojechałem do Utrechtu. Zwiedziłem tam pół katedry. Zwiedziłbym i drugie pół, gdyby się nie było zawaliło w XVI wieku. Zostało tylko to pierwsze pół i wieża, najwyższa w Holandii (ok. 110 m). Ta wysokość mi nie zaimponowała, bo pokonałem już tego dnia dłuższy kościół w Goudzie, zatem nie wlazłem na górę, tym bardziej, ze przy takiej marnej pogodzie trudno się było spodziewać pięknych widoków. UtrechtZabrałem się więc za muzea. Zaliczyłem pięć sztuk, z czego dwa spokojnie mogłem sobie darować - uniwersyteckie, z bebechami w formalinie, i Centralne - ze sztuką współczesną. Trzeba mieć chyba robale w mózgu żeby uważać sztukę współczesną za sztukę. Ale trzy muzea były fajne: sztuki sakralnej (w byłym klasztorze), kolejowe (w byłej stacji kolejowej) oraz muzeum pozytywek i kurantów (w byłym kościele). Najbardziej podobało mi się to ostatnie, z grającymi maszynami wszystkich kształtów, rozmiarów i kolorów, nakręcanymi przez wesołego faceta, który opowiadał o nich śpiewająco. Ale zaczęło się zmrakać, wiec wróciłem do Rotterdamu żółto-niebieskim pociągiem.

 A w niedzielę pojechaliśmy z Janem do Amsterdamu pociągiem piętrowym, co już samo w sobie było dużą atrakcja. Po wyjściu z dworca podreptaliśmy w głąb grodu tak zwanym Damrakiem, aż dodreptaliśmy do placu Dam. Jak sama nazwa wskazuje nie ma tam żadnych dam, jest za to muzeum figur wioskowych (albo woskowych, nadal nie jestem pewny). Po prostu rewelacya miesiąca! A dopiero będzie heca, kiedy opublikujemy zdjęcia "Jan D. nokautuje Arnolda S." i "Elvis P. akompaniuje do śpiewu Marcinowi B.", że o innych zdjęciach nie wspomnę. Ale mniejsza z tym. Następnie ruszyliśmy slalomem od zabytku do zabytku, wzdłuż i w poprzek mostów i kanałów, aż Jan kontra Arnold dotarliśmy do celu naszej pielgrzymki -- browaru Heinekena. Tam spotkał nas srogi zawód, gdyśmy się dowiedzieli, że browar można zwiedzać tylko w dni powszednie. Lecz niebawem ukoiła nasz smutek swobodna kontemplacja arcydzieł malarstwa w pobliskim Rijksmuseum. Tak byśmy sobie kontemplwali jeszcze długo, gdyby nie głód, który się był przyczaił jak grabie w sianie, i zniencka zaczął głośno dawać znać o sobie. Trzeba było opuścić muzeum i upolować coś do jedzenia. Upolowaliśmy falafela, izraelskie danie koszerne i wegetariańskie, a mimo to smaczne, zwłaszcza jeśli polane ostrym sosem. Do tego jeszcze frytki, no i mogliśmy dalej dreptać. Zadreptaliśmy, zgodnie z wcześniej ustalonym planem, do muzeum morskiego. Najciekawszy eksponat to replika XVII-wiecznego żaglowca z wszystkimi linami, masztami, rejami, żaglami, bimbombramslami, beczkami, śpiewam z Elvisem skrzyniami, workami, armatami, kulami, prochem, hamakami, i ze wszystkim co trzeba, łącznie z komfortowym haźlikiem w kapitańskiej kajucie. Po prostu druga rewelacya miesiąca! W tymże muzeum mają też niezłą kolekcję starych map i modeli statków, ale nie było nam dane obejrzeć wszystkiego, bo skusił nas film o podróży morskiej do Indonezji, który okazał się kompletną chałą. A kiedy się skończył, trza było iść, bo zamykali już muzeum. Powędrowaliśmy zatem w stronę dworca kolei żelaznej. Dziwnym trafem droga wypadła nam przez Red Light District, czyli po naszemu Dzielnicę Czerwonych Świateł (nie ma to nic wspólnego z regulacją ruchu ulicznego). Ha! Czegośmy tam nie widzieli i czegośmy nie próbowali! Niestety, nic o tym nie mogę napisać, bo znów się podniosą głosy, żeby Internet ocenzurować bo Bajer świństwa wypisuje. W końcu jednak dotarliśmy na dworzec, gdzieśmy wsiedli do pociągu w kolorze -- wyjątkowo -- żółtobrązowym. Jednak nie dojechaliśmy nim do Rotterdamu, bo zachciało się nam rzucić okiem na Lejdę nocą. Rzut oka trwał godzinę. Lejda nocą okazała się sympatycznym, miasteczkiem, zwłaszcza, że trafiliśmy na fajny punkt widokowy w postaci fortecy na niskim wzniesieniu (tu są tylko niskie wzniesienia), z której roztaczał się niebrzydki widok na miasto. A potem wróciliśmy do Rotterdamu żółto - niebieskim pociągiem.

Lejda nocą


[Z powrotem na początek]

List 3.
24 marca 1997

 Ostatni weekend spędziłem powoli, bo nie było się co śpieszyć. W sobotę spałem długo a potem pojechałem, wiadomo jakim pociągiem, do Lejdy. Wiatrak-muzeum w Lejdzie Znajduje się tam najstarszy w Holandii uniwersytet, ale i tak przy krakowskim UJ-u to Kansas. W Lejdzie wynaleziono butelkę lejdejską, ale niech nikt nie kojarzy tego alkoholicznie, bo chodzi o kondensator. Spodziewałem się wiec ujrzeć butelkę w herbie miasta, ale spotkał mnie zawód, bo w herbie są tylko dwa klucze. Domniemywam, ze jeden to klucz do barku a drugi -- do piwnicy z winem. Pogoda dopisała jak w "Słonecznym patrolu" a sobota to dzień targowy, wiec straganów było kupa i ludzisków mrowie wypełniło tak szczelnie ulice, mosty i zaułki, że aż się musiałem przeciskać.
Przeciskałem się, zgodnie z planem miasta, w bliżej nieokreślonym kierunku. Jak zwykle zwiedziłem kilka muzeów, z których najbardziej interesujące okazało się muzeum starożytności (Rijksmuseum van Oudenheiden), z najbogatszą poza Egiptem kolekcją mumii. Mumie są w świetnym stanie, wyglądają jak żywe. Oprócz mumii są tam również posągi, wazy greckie i cala masa innych bibelotów, a wszystko stare jak kawały o Wąchocku. Najwięcej uwagi poświęciłem eksponatom etruskim, które rzuciły nowe światło na frapujący mnie już od zeszłej wiosny problem pochodzenia Etrusków. Trzeba bowiem wiedzieć, że są na ten temat trzy teorie. Według pierwszej przybyli ze wschodu. Druga mówi, że przybyli z północy, a trzecia -- ze byli miejscowi. Natomiast ja myślę, ze "skąd by nie przybyli, zawsze ostro pili", a koronnym dowodem na poparcie tej tezy są ich rewelacyjne puchary i kielichy, przy czym największe wrażenie robią nie tyle ozdóbki na kielichach, skądinąd całkiem ładne, ile raczej pojemność tych naczyń, nie schodząca poniżej dwóch litrów.

 Tyle w Holandii tych wiatraków, ze senior Don Kijote de la Mancha dostałby pewnikiem pomieszania zmysłów, gdyby mu przyszło tutaj Rosynanta Wiatrak niemuzealny w Lejdzie ujeżdżać a nie w Hiszpanii. Jednak dopiero w Lejdzie nadarzyła mi się okazja obejrzenia takiej budowli z bliska, a nawet z bardzo bliska. No dobra, przyznaję się, byłem w środku. W jednym z tutejszych wiatraków jest muzeum, całkiem ciekawe zresztą, pełne lin, bloków, kamieni młyńskich, worków po mące, drewnianych rurociągów i stromych schodów. Podobało mi się.
A potem wróciłem do Rotterdamu. Pociągiem. Żółto-niebieskim.

 W niedziele rano wyjrzałem przez okno i zobaczyłem głęboką zatokę niżową z frontem atmosferycznym, która rozciągnęła się nad Morzem Północnym i zasnuła niebo paskudnymi chmurzyskami ociekającymi deszczem. Jednak mimo niesprzyjającej pogody udało nam się uskutecznić od dawna planowana wycieczkę do Zelandii. Najpierw jednak obejrzeliśmy stary port w Rotterdamie. Stary ale jary, ze tak powiem. Zresztą, port w Rotterdamie był przez jedna trzecia naszej trasy albo z lewej, albo z prawej, albo z obu stron samochodu. W tej sytuacji nie miałem wyjścia i musiałem uwierzyć, ze to największy port na świecie. Ale w głębi serca nadal jestem fanem Singapuru. W drodze do wiatraki w Kinderdijk Zelandii zawadziliśmy o Kinderdijk, miejsce bardzo popularne wśród cudzoziemskich turystów w Niderlandach, bo pasie się tu spore stado wiatraków, około 16 sztuk. Całkiem dorodne, trzeba przyznać.

A potem przejechaliśmy wzdłuż wybrzeża cały obszar delty Mozy i Renu, poprzegradzany wte i wewte tamami wybudowanymi w ramach tzw. Projektu Delta, mającymi uchronić spory kawałek kraju od zalania woda morska. Są bardzo skuteczne, jednak na nic się nie przydały w 1993, kiedy to spory kawałek kraju został zalany woda rzeczna. Ale sprytni Holendrzy już pewnie wybudowali nowe tamy. Obejrzeliśmy wystawę Delta Expo poświęconą wszystkim tym tamom, śluzom, rzekom, powodziom, przypływom i odpływom. Rewelacja!

 "Wszystko ma swój koniec, tylko kij ma dwa." Już we czwartek mnie tu nie będzie. I to by było na tyle.

Utrecht nocą

W Muzeum Morskim w Amsterdamie

Wystrzałowy facet!

Lotnisko w Madurodam


[Z powrotem na początek]
 
Copyright (C) 1997 Marcin Bajer. Wszelkie prawa zastrzeżone.